Założyłam tego bloga kierowana swoją miłością do książek oraz tym, aby dzielić się odczuciami na ich temat z innymi miłośnikami literatury. Nie ukrywam, że bardzo zainspirowały mnie Wasze blogi, moja współlokatorka oraz pewne, niewinnością tchnące, istoty z Przystani :)
Dlatego też, żeby nie przedłużać i się nie cackać, zaczynam od razu od pierwszej recenzji, w której to na tapetę idzie (przeczytana jeszcze w lipcu) sławetna "Gra o tron"
Tytuł: Gra o tron
Tytuł oryginalny: A Game Of Thrones
Autor: George R.R. Martin
Seria: Pieśń Lodu i Ognia
Część: I
Liczba stron: 844
Wydawnictwo: ZYSK I S-KA
„W grze o tron zwycięża się albo umiera.”
Mało jest osób czytających książki, którzy nie słyszeliby o
sławnym cyklu George’a R.R. Martina. Dzięki serialowi powstającemu na jego
podstawie, seria bardzo szybko zaczęła wspinać się na szczyty drabiny
popularności. Książki pana Martina można znaleźć niemal w każdej księgarni, za
to w bibliotekach byłby to niemal cud – po każdy tytuł z serii ustawiają się
kolejki oczekujących. Jednak czy słusznie? Moim zdaniem tak. Aczkolwiek mogę
się mylić.
Przejdźmy jednak do książki. W „Grze o tron” (jak i
pozostałych częściach cyklu o dumnej nazwie „Pieśń Lodu i Ognia”) pan Martin,
znany przede wszystkim z nagłego uśmiercania głównych bohaterów (lub akurat
tych, których się lubiło) przenosi nas
do stworzonego przez siebie świata, gdzie toczy się zwyczajne życie prostych
ludzi, gdzie władcy ścierają się ze sobą w walce o władzę, gdzie wszystko jest
możliwe, bo magia tak naprawdę nie umarła, chociaż niektórzy mogliby sądzić
inaczej.
Większość wydarzeń rozgrywa się w krainie Westeros – podzielonej na
Siedem Królestw zjednoczonych pod berłem jednego władcy. Ale mamy też Wolne
Miasta, krainy za morzem i sławny Mur na północy. Lądujemy w Westeros akurat w
momencie, gdy umiera królewski Namiestnik, a jego obowiązki ma przejąć
przyjaciel króla Eddard Stark. Toczącą się akcję obserwujemy z perspektywy
kilku głównych bohaterów – z rodu Starków mamy więc Neda, Catelyn, Sansę, Aryę
i Brana oraz bękarciego syna Neda Jona Snow; Lannisterów reprezentuje karzeł
Tyrion, a na dokładkę mamy również Daenerys Targaryen za wąskim morzem – według
niektórych prawowitą dziedziczkę Siedmiu Królestw.
Nie będę się więcej rozwodzić na temat fabuły, bo większość
ją zna z ustnych podań, Internetu, serialu lub po prostu przeczytała książkę, a
dziewiczym istotom nieskalanym jeszcze tą wiedzą nie chce psuć radości
pierwszego spotkania z „Grą o tron”. Wspomnę natomiast o stylu, w jakim została
napisana książka – przywodzącym na myśl styl Tolkiena. Pan Martin bardzo
szczegółowo i skrupulatnie opisuje zarówno bohaterów, jak i ich otoczenie czy
nawet ubiór – za każdym razem przychodziła mi do głowy myśl, że jak na
mężczyznę przykłada dużą wagę do stroju swych podopiecznych. Ta drobiazgowość
może być momentami męcząca, pomaga jednak czytelnikowi dostrzec świat książki
takim, jakim widzi go pan Martin. A przynajmniej podobnym.
Czytanie pierwszej części szło mi dość topornie, z kilku
względów – po pierwsze: e-book. Zdecydowanie wolę papierowe książki, jednak
tutaj potrzeba była silniejsza. Nie posiadam żadnych nowoczesnych gadżetów,
więc musiał mi wystarczyć laptop. A czytanie z laptopa może być męczące; po
drugie: oglądam serial. Zanim książka wpadła w moje łapki, nastał sezon 3. A że sezon 1 był tym, który najbardziej
zapamiętałam, także wydarzenia pierwszej części „Pieśni Lodu i Ognia” nie były
dla mnie tajemnicą. Miałam ochotę skończyć książkę jak najszybciej, a potem
następną i następną, aż do momentu, na którym stanął serial; po trzecie
(również związane z serialem): serial dość wiernie książkę oddaje. Wszystkie
wydarzenia, które pamiętałam z sezonu nr 1, znalazłam również w książce – tylko
o wiele bogatsze.
Nie mogę oceniać tempa akcji – właśnie z powodów powyżej.
Chciałam, żeby było szybsze, ale czy gdyby to było moje pierwsze spotkanie z
„Grą o Tron”, myślałabym podobnie? Chętnie podyskutowałabym na ten temat z
osobami, które najpierw dostały w swoje łapki książkę. Chciałabym poznać ich
odczucia i spojrzenie na fabułę i całą resztę bez serialowej otoczki.
Przypuszczam, że dla mnie takie spojrzenie zacznie się dopiero gdzieś w
okolicach drugiego tomu „Nawałnicy mieczy”.
Powinnam wspomnieć co nieco o bohaterach, bo jest ich tutaj
naprawdę cała tęcza, a każdy jest inny i ma własne spojrzenie na świat. Jedna z
moich koleżanek ze studiów, która pochłonęła już to, co było do pochłonięcia,
jeśli chodzi o tę serię, mówiła, że podoba jej się to, że nie ma tutaj
bohaterów czarnych i białych – tak naprawdę nie ma tylko dobrych i tylko złych.
Po części się z nią zgadzam. W „Grze o Tron” każdy ma jakieś swoje słabości,
mniejsze lub większe. Każdy popełnia błędy – czasem nawet okazują się one
większej rangi niż przypuszczano i mają znaczenie dla dalszych losów całego
królestwa. Pan Martin mówi, że pragnie, by czytelnik bał się odwrócić stronę w
czasie czytania i wprowadza ten plan w życie. Właściwie nigdy do końca nie wiadomo,
jak zachowa się dany bohater, ani co powie. Czy uległa, uprzejma dama nie
chwyci miecza i nie zabije z zimną krwią swych prześladowców? Czy zwykła
służąca nie okażę się ukrytym szpiegiem? Czy zaprzysiężony rycerz nie dopuści
się zdrady wobec swojego króla? Czy matka nie poświęci dzieci dla zemsty? Nikt
nie może być pewny, co go czeka, a ściany zamków mają uszy. Trzeba być
ostrożnym, bo nigdy nie wiadomo, czy usłyszy cię przyjaciel czy kat. W tej
części zdecydowanie najlepiej czytało mi się historie Brana oraz Aryi. Jeśli
miałabym wskazać ulubioną postać, to właśnie na Aryę padłby mój wybór.
Dlaczego? Bo jest silna i odważna, woli walkę i miecz niż piękne suknie i
sztuczne uprzejmości. Jest postacią wyrazistą, jedną z tych kobiet, którą
potrafią zatrząść światem (a przynajmniej będą potrafiły, bo jakby na to nie
patrzeć Arya jest jeszcze dzieckiem). Gdybym miała stworzyć własną postać,
siebie w „Grze o Tron”, byłabym podobna do Aryi.
Jeśli chodzi o resztę – Jon Snow również ma moją sympatię.
Nikt się pewnie nie zdziwi, jeśli wskaże również Tyriona – bo jest zabawny,
lubię jego ironię i wydaje się być najbardziej szlachetny z całego kłębowiska
Lannisterów. Do spółki brakuje jednak jeszcze Daenerys. Niezbyt oryginalnie
wybrałam swój ulubiony skład, raczej nikogo on nie zadziwi.
Kogo nie lubię? Chyba nie było takiego kogoś, kto zasłużył
na moją większą niechęć – w serialu Varys jest dość irytujący, ale w książce
szło go znieść; i Catelyn Stark – czy może raczej te fragmenty, które odnosiły
się do świata widzianego jej oczyma.
Muszę stwierdzić, że takie rozszczepienie powieści na części
odnoszące się do poszczególnych bohaterów bardzo przypadło mi do gustu. To
całkiem miła odmiana po książkach z tradycyjnymi rozdziałami. Minus tego jest
jeden (niewielki. Wręcz maciupeńki), a mianowicie taki, że czasem przygody
jednej osoby kończyły się w takim momencie, że miałam ochotę opuścić resztę
fragmentów i od razu przejść do dalszego ciągu jej historii.
Mam wrażenie, ze ta recenzja wyszła nieco chaotycznie,
jednak chciałam w niej umieścić wszystko, co dyktowało mi serce. „Gra o Tron”
wpisała się w listę moich ulubionych lektur i mam nadzieję, że następne części
mnie nie zawiodą. Zastanawia mnie jednak jedna rzecz: czy kiedy po latach
postanowię do niej wrócić, będzie mi się tak samo podobała? I czy za dziesięć,
dwadzieścia lat, ktoś będzie jeszcze pamiętał, jak wstrzymywaliśmy oddech
czytając historie mieszkańców świata George’a R. R. Martina? Czy nasze dzieci
również pochłonie Westeros?
Przyszłość pokaże.
Moja ocena: 9/10
Niestety, we mnie nie znajdziesz człowieka z którym o tym pogadasz - nie czytałam, nie oglądałam. I tak się zastanawiam, bo był plan, żeby może najpierw obejrzeć, chociaż kilka pierwszych odcinków, a potem brać się za książkę. Jak ty radzisz?
OdpowiedzUsuńPoza tym - witamy wreszcie w blogosferze. Takiej prawdziwie uzależniającej :D
Muszę się zabrać w końcu zarówno za serial, jak i książkę, dlatego dołączam do pytania Mery, co lepiej na początek?
OdpowiedzUsuńDoczekałyśmy się nareszcie:) Witamy!
Po tych "niewinnością tchnących istotach z Przystani" poczułam, że miałam swój wkład w powstanie tego miejsca :D
OdpowiedzUsuńA właśnie ostatnio miałam mówić, że koniec sierpnia jest, blog miał być i nie ma, a tu proszę!
Witamy :D
W porównaniu do serialu książki są o niebo lepsze. Jest w nich o wiele więcej spisków i przez to akcja jest o wiele wolniejsza, aczkolwiek wtedy dopiero człowiek widzi, jak wszystko, co wymyślił Martin, jego rewelacyjne intrygi, misterne powiązania, narracyjny talent, psychologizacja postaci, jest spłycane, poszatkowane, okrojone w serialu. Lubię go oglądać, ale wolę wnikać we wnikliwy powieściowy świat. Przede mną już tylko dwie części "Tańca ze smokami" i dalsze części :)
OdpowiedzUsuńWitaj! Miło widzieć Cię wśród blogujących!
OdpowiedzUsuńSuper, że wzięłaś się za blogowanie i recenzowanie. :) Trzymam kciuki! :)
OdpowiedzUsuńA książki i serial nie w moim guście niestety.
Bardzo mi się podobała, co prawda recenzję pisałam w wysokiej gorączce i popełniłam w niej masę błędów, ale już jest poprawiona :)
OdpowiedzUsuńPowodzenia!
Witam. Recenzja całkiem spoko więc czekam na coś innego. Moja przygoda z GoT zaczęła się od serialu jakiś rok temu gdy był własnie emitowany 2 sezon. Od razu wzięłam się za książki. Dla mnie i serial i książka jest świetna, wiadome że w serialu nie ukarzą całej treści książki ale i tak dość mocno trzymają się fabuły. A książka dla mnie jest mistrzostwem. I sądzę że ta seria będzie czytana za kilkanaście lat z taką samą fascynacją co teraz. Pozdrawiam i powodzenia.
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja :) Witamy w blogosferze :)
OdpowiedzUsuńNa książkę poluję już od jakiegoś czasu, rzeczywiście, w bibliotece ciężko ją zdobyć. Mam nadzieję, że w końcu i ja się na nią załapię :)
Jak ja bym chciała ją na własność :).
OdpowiedzUsuńNiewinnością tchnąca istota to na bank ja, pozdrawiam :D
Mam ochotę dorwać książkę Martina jeszcze w tym roku... Czy uda mi się przeczytać, tego nie wiem, ale koniecznie musze ją dostać :)
OdpowiedzUsuńNiezła recka, będę zaglądała częściej :)