wtorek, 31 grudnia 2013

2# Stosik Świąteczno-Noworoczny

Oto i mój Stosik Świąteczno-Noworoczny. Świąteczny - bo to właśnie tymi książkami raczyłam się przed świętami oraz w trakcie świąt, i towarzyszą mi dalej w trakcie odpoczynku od studenckiego życia. Dwie z tych lektur były planowane i wręcz nie mogłam się doczekać, kiedy zasiąde z nimi w pobliżu choinki z kubkiem kawy w ręce i zatopię się w ich świecie.




Od dołu:


Książka, którą chciałam przeczytać, odkąd tylko dowiedziałam się o jej istnieniu. Uwielbiam historie z czasów Henryka VIII Tudora - nie mogłam więc przejść obojętnie obok tej pozycji, która hipnotyzuje nie tylko objętością i pięknym wyglądem. Serdeczne podziękowania należą się Mikołajowi, który był miłościw sprawić mi ten cudowny podarunek :) Dziękuję, Mikołaju!



Trzecia część cyklu tudorowskiego, który chciałabym skompletować w całości. Piękna jak jej poprzedniczka, chociaż nieco uboższa pod względem ilości stron. Nabytek z Targów Książki w Krakowie :)



Słynne Igrzyska trafiły i do mnie - miałam szczęście, że udało mi się porwać je z biblioteki, kiedy leżały sobie samotnie między innymi pozycjami w dziale "Fantastyka". Trochę się obawiałam tej książki, ale teraz - będąc już "po" - wiem, że niepotrzebnie.


 
Książka wygrana w konkursie u Aleksandry. Jeszcze nie czytałam, ale mam nadzieję, że treść okaże się godna tej słodkiej oprawy graficznej. Bo książka z zewnątrz jest naprawdę śliczna




Konkursowa przesyłka od Aleksandry :) Dziękuję!



 

Na zakończenie chciałabym życzyć Wam szczęścia na nadchodzący rok - żeby był lepszy od tego pod każdym względem!

piątek, 13 grudnia 2013

2# (Spóźnione) Podsumowanie: październik + listopad oraz informacji kilka o Ogólnopolskiej Zbiórce Darów Kulturalnych




Ha! Nareszcie udało mi się naskrobać podsumowanie - próbuję je dokończyć już od jakiegoś tygodnia, a studia skutecznie mi to utrudniają (dwa zaliczenia + dwie kartkówki + nauczenie się na "odpytkę", a wszystko w przeciągu dwóch dni - no problemo!). Mogłabym sobie troszkę ponarzekać, ale po co? Święta idą, radować się trzeba :) Zatem przechodzę do rzeczy.     

W ciągu tych dwóch jesiennych miesięcy przeczytałam następujące książki:

1."Friday" - Robert A. Heinlein
2."Sekret Tudorów" - C.W. Gortner -> recenzja
3."Szukając Alaski" - John Green  -> recenzja
4."Zakon Krańca Świata" tom 1 - Maja Lidia Kossakowska
5."Nawałnica mieczy - Krew i złoto" - George R.R. Martin
6."Krew elfów" - Andrzej Sapkowski
7."Księga bez tytułu" - Anonim -> recenzja
8."Sezon burz. Wiedźmin" - Andrzej Sapkowski
9."Legendy Świata Wynurzonego" tom 1 "Przeznaczenie Adhary" - Licia Troisi
10."Przytul mnie" - Lisa Samson -> recenzja

+ "Uczta dla wron - Cienie śmierci" George R.R. Martin -> 174 strony
+ "Ja, diablica" Katarzyna Berenika Miszczuk -> około 200 stron


Razem wychodzi około 4406 stron, czyli 72 strony dziennie. Raczej średnio, ale pocieszam się tym, że w czasie przerwy świątecznej będę miała mnóstwo czasu na czytanie. Liczę też, że moje lektury, które sobie na wtedy zaplanowałam, okażą się wciągające i że spędzę sobie z nimi miło czas.
Że będzie po prostu fajnie, ciepło, rodzinnie i książkowo :)


Chciałam wybrać najlepszą książkę tych dwóch miesięcy, ale chyba nie potrafię się zdecydować. W innych okolicznościach bez żadnego zastanowienia wskazałabym na dzieło Katarzyny Bereniki Miszczuk, ale ponieważ skończyłam ją już w grudniu, postanowiłam podrzucić ją pod grudzień.

"Sekret Tudorów", "Szukając Alaski" oraz kolejna część "Pieśni Lodu i Ognia" otrzymały ode mnie najwyższą ocenę. W zasadzie w tych dwóch miesiącach dominowały bardzo dobre książki - nie mam na co narzekać. Muszę koniecznie zwrócić uwagę na "Księgę bez tytułu", bo okazała się bardzo pozytywnych zaskoczeniem, a kolejne części już na mnie czekają w formie e-booków.

"Krew elfów" Sapkowskiego czytałam jako taki drobny powrót do korzeni. Wiedźmina uwielbiam i nigdy nie będę go miała dość. "Sezon burz" niedługo pojawi się na blogu :)


Najgorsza książka miesiąca? Pierwszy tom "Legend Świata Wynurzonego". Miałam chyba zbyt duże oczekiwania wobec tej historii, a w trakcie czytania zdarzały sie momenty, kiedy chciałam rzucić ją w kąt i więcej do niej nie wracać.

W tych miesiącach również została przekroczona magiczna granica 1000 wejść, za co serdecznie Wam dziękuję :)



Na początku listopada udało mi się również nawiązać swoją pierwszą współpracę - z portalem Sztukater (przy okazji - podziękowania dla Amelii :) ) A skoro już o tym mowa, pragnę wspomnieć i zachęcić Was do wzięcia udziału w organizowanej przez portal i Stowarzyszenie Sztukater Ogólnopolskiej Zbiórki Darów Kulturalnych.
Na czym polega ta akcja? Na dzieleniu się, z tymi, którzy mają mniej. Zwłaszcza na dzieleniu się tym, co tak kochamy, czyli książkami.

http://www.sztukater.pl/stwowarzyszenie/79-ogolnopolska-zbiorka-darow-kulturalnych.html

Na stronie akcji możemy przeczytać następujące słowa:

„Pamiętacie Bajkę O Dziewczynce Z Zapałkami? Te Święta Dla Wielu Nie Muszą się tak Skończyć!"

Pomimo, iż Unia Europejska jest jednym z najbogatszych rejonów na świecie, to 17% Europejczyków ma tak ograniczone dochody, że nie może zaspokoić podstawowych potrzeb życiowych.
„„Wykluczenie społeczne", podobnie jak „społeczeństwo obywatelskie", jest obecnie najpopularniejszym i najczęściej używanym terminem w sferze działalności organizacji pozarządowych, socjologii, polityki społecznej. Wykluczenie jest odmieniane przez wszystkie przypadki, na walkę z nim wydawane są miliony złotych (w skali świata miliardy dolarów) tymczasem nic się nie zmienia, wręcz przeciwnie, osób wykluczonych jest coraz więcej i to nie tylko w Polsce, ale na całym globie." * (Marcin Janasiak)

 Podzielmy się tym co mamy, wiedzą zapisaną w książkach, mamy ich tak wiele... I z wielu już dawno wyrośliśmy... Podzielmy się wiedzą i szczęściem, które nam te twory przyniosły, nie bądźmy obojętni... Podarujmy w te święta książkę ukochanym, bliskim, podzielmy się Naszym szczęściem z obcymi, którzy go jeszcze nie zaznali...


Więcej informacji możecie znaleźć na samym portalu (możecie się tam przenieść klikając w zamieszczony powyżej plakat akcji) oraz na fanpage'u  -> FB - Ogólnopolska Zbiórka Darów Kulturalnych.



Na zakończenie posta - pozdrowienia od Geralta z jego książkowego tronu :D


sobota, 30 listopada 2013

9# Recenzja: Lisa Samson - Przytul mnie




Tytuł: Przytul mnie
Tytuł oryginalny: Embrace Me
Autor: Lisa Samson
Liczba stron: 378
Wydawnictwo: WAM





Miałam wiele obaw związanych z lekturą tej książki. Autorka – Lisa Samson – uznawana jest za jedną z najbardziej znaczących pisarek chrześcijańskich – to był chyba główny powód, dla które nie byłam pewna, czego mogę się po tym tytule spodziewać. Ostateczny rezultat okazał się zaskakujący, a mimo to wydawał mi się jak najbardziej naturalny.
Styl Lisy Samson jest tak lekki i płynny, wręcz można powiedzieć – delikatny – że lektura tej akurat książki stała się dla mnie przyjemnością i sprawiła, że jeśli tylko trafi się okazja, spróbuję zapoznać się z innymi tekstami, które wyszły spod jej pióra.

Zaczęłam tę recenzję jakby od środka, dlatego pora teraz na to, aby nakreślić mniej więcej zarys fabuły. Otóż, głównych bohaterów jest dwoje, większa część akcji dzieje się w dwóch odcinkach czasu – na przełomie lat 2002/2003 oraz 2008/2009.

Jako pierwszego spotykamy Drew, pastora-karierowicza. Przychodzi on pewnego wieczoru do katolickiego kościoła, aby się wyspowiadać. Dręczące go demony dość niedawnej przeszłości nie chcą dać mu spokoju, więc szuka ratunku tam, gdzie wydaje mu się to najsłuszniejsze – mimo iż nie jest katolikiem. Tym sposobem spotyka młodego księdza, ojca Briana, gdyż tak się składa, że to akurat do jego parafii trafił. Ksiądz namawia Drew do spisania wydarzeń, które tak bardzo obciążają jego sumienie. Tym sposobem pomiędzy oboma mężczyznami zawiązuje się nić przyjaźni, a czytelnik ma okazję poznać tchnącą tragizmem historię bohatera.

Jeszcze niedawno Drew był pastorem we wspólnocie Wzgórza Elizejskie. Jego podejście do wiernych i do wiary kierowało się raczej w stronę własnego zysku – pragnął jak najwięcej władzy i zaszczytów, pragnął piąć się w górę, to pragnienie przekładał na swoje kazania i nie liczyło się wcale to, że tak naprawdę nie bardzo czuł istotę duszpasterstwa. Matka Drew – osoba bardzo wierząca, ktoś na pograniczu proroka i szaleńca – zmarła, gdy ten miał 12 lat. Został mu tylko ojciec – jeszcze większy karierowicz, zimny uczuciowo polityk, który kochał tylko władzę i prestiż. Drew, który za ojcem nie przepadał, pragnął jednak jego uznania, mniej lub bardziej świadomie kroczył jego śladami.

Pewnego dnia na drodze Drew staje delikatna Daisy o niebiańskim głosie. Talent dziewczyny odkryła już wcześniej jej matka, Trician,  która bez skrupułów wykorzystywała córkę, aby móc pławić się w jej sukcesie. Drew również zaczyna traktować Daisy jako środek do sukcesu i zgadza się niemal na wszystkie zwariowane pomysły jej matki. Oboje nie wiedzą jednak, że ta droga wiedzie prosto do nieuchronnej tragedii…

Historia z niedalekiej przeszłości Drew, którą ten opisuje dla ojca Briana, jest przeplatana wydarzeniami z jego obecnego życia, a w tym pewnej podróży, którą odbywa ze swoim uwielbiającym studiowanie statystyk przyjacielem Hermy’m.

Główną bohaterką jest również Valentine, kobieta podróżująca wraz z Wędrowną Grupą Cudów i Osobliwości Rolanda. W przeszłości jej twarz została okropnie poparzona, Val nie pokazuje się obcym bez szalika szczelnie zasłaniającego blizny. No, chyba że akurat jest w trasie i występuje jako kobieta-jaszczurka, tuż obok swojej przyjaciółki Lelli, która urodziła się bez kończyn. Cała grupa zwykle spędza zimę w Mount Oak w zajeździe Blaze i tak jest również i w tym roku, chociaż Val nie ma pojęcia, jak bardzo zmieni się jej życie w ciągu tych kilku miesięcy.
Valentine opiekuje się Lellą najlepiej jak może, pomaga dziewczynie we wszystkich czynnościach, których sama nie może wykonać i czerpie radość z tego, że jest dla przyjaciółki przydatna. Sama Lella, mimo iż nie ma ani rąk, ani nóg, jest pełna optymizmu i siły ducha. Ona i Val są sobie potrzebne, dzięki temu łatwiej im przetrwać to, co je spotkało.

W życie Valentine niespodziewanie wkracza Augustyn – postać przedziwna, ale naładowana bardzo pozytywną energią. Gus jest mnichem w „Szalomie” – zakonie, który założył wraz z kilkorgiem przyjaciół. Mają własną regułę i śluby, pomagają ludziom, jak tylko są w stanie i naturalnie, modlą się. Augustyn to człowiek, który zaskakuje wszystkich, którzy dopiero co go poznali – ma długie, siwe dredy, ciało pokryte wieloma tatuażami  i jeździ motocyklem. Dzięki jego wpływowi Valentine zaczyna otwierać się na ludzi i przełamywać barierę, jaką niewątpliwe jest jej poparzona twarz.

Tajemnica tej historii odkrywa się przed nami powoli. Bo owszem, jest i tajemnica. Drew opowiada nam (czy może raczej ojcu Brianowi) o wydarzeniach, które spowodowały, że postanowił uciec z Wzgórz Elizejskich i kładą się teraz wielkim cieniem na jego sumieniu. Dowiadujemy się, co takiego spotkało słodką Daisy i co miała ona wspólnego z wypadkiem, który zmienił Valentine w kobietę-jaszczurkę. W mieście Mount Oak łączą się tragiczne losy czterech osób, które w swym życiu popełniły wiele błędów, które zostały zranione do głębi i szukają w sobie sił, aby przebaczyć i prosić o wybaczenie. Jednak dopiero zakończenie powieści przynosi nam kompletne rozwiązanie.

Książka podobała mi się o wiele bardziej, niż się tego na początku spodziewałam. Od razu zapałałam wielką sympatią do Valentine (swoją drogą nawet jej imię przypadło mi do gustu), doskonale rozumiałam jej emocje związane z Lellą oraz to, jak usilnie starała się trzymać na dystans inne przyjaźnie do niej nastawione osoby. Jej gniew, jej radość, jej łzy i rozgoryczenie – to wszystko bardzo dobrze przemawia do czytelnika. Valentine jest osobą twardą wobec życia, a jednocześnie bardzo wrażliwą wewnątrz.

Drew jest mężczyzną na krawędzi przepaści. Samookalecza się, odkąd miał lat naście i chociaż w powieści ma ponad 30, wciąż takie rozwiązanie przynosi mu ulgę w cierpieniu. A tego cierpienia jest wcale nie mało. Ciężar nagromadzonych win przygniata go do ziemi, podobnie jak niechęć wobec ojca. Do tego odbiera kilka tajemniczych telefonów od nieznajomej kobiety – i wydaje mu się, że jednak rozpoznaje jej głos…

Każdy z bohaterów w tej książce niesie własne brzemię – każdy ma problemy, z którymi próbuje sobie radzić na swój sposób, nikomu nie jest łatwo. „Przytul mnie” jest lekturą z przesłaniem – z przesłaniem miłości i przebaczenia. Uczy, że wystarczy nasza wola, aby komuś przebaczyć. Że potrzebujemy, aby inni przebaczali nam. Uczy, że należy pomagać bliźnim i cieszyć się każdym dniem, każdym drobnym sukcesem. Cieszyć się tym, co mamy. Bo skoro oni potrafili, to czemu nie my?

Muszę wspomnieć tutaj o pewnych dwóch symbolicznych scenach – pięknych scenach, których obraz na zawsze będę miała w pamięci.

Pierwsza: Valentine biegnąca nad jezioro, gdzie często uwielbiała chodzić na nocne spacery. Z Lellą lub sama. Gdzie czasem spotykała inną ze swoich przyjaciółek – Charmeine. Droga prowadzi przez miasto, a wzburzona Val zapomniała zakryć twarz szalikiem. Ludzie patrzą na nią z przerażeniem, odrazą, współczuciem. Popychają, odtrącają, krzywią się. Kobieta upada trzy razy, a jej droga do złudzenia przypomina tę, którą przeszedł Chrystus w swej wędrówce, by umrzeć na Golgocie. Val wypowiada nawet te sama słowa, gdy wreszcie zmęczona pada na pomost.

Druga: tym razem krócej. Augustyn udziela Valentine chrztu w wodach wspomnianego wyżej jeziora.

I chociaż tak zachwalam tę książkę, chociaż wydawać by się mogło, że ma same plusy, tak naprawdę tak nie jest. Jedno wydarzenie wydawało mi się nieco sztuczne, jakby próbowało naśladować symbolikę dwóch wymienionych przeze mnie wcześniej. No i zakończenie – zbyt szybko wszystko ułożyło się tak, jak powinno – i to też nie bardzo pasowało mi do świetnie wykreowanej reszty historii.

Warto było poznać Valentine, Drew, Augustyna i resztę bohaterów. Warto było przypomnieć sobie, jak wielką wartość ma przebaczenie i jakie to trudne prosić o nie, jakie trudne – obdarowywać nim innych. I jakie piękne.

Moja ocena: 9/10 



Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki 
serdecznie dziękuję portalowi Sztukater.pl

http://www.sztukater.pl/


PS: Przepraszam, że się tak rozpisałam :P Mam nadzieję, że komuś uda się dobrnąć do końca tej recenzji :D

niedziela, 24 listopada 2013

8# Recenzja: John Green - Szukając Alaski

http://www.empik.com/szukajac-alaski-green-john,2636834,ksiazka-p



Tytuł: Szukając Alaski
Tytuł oryginalny: Looking for Alaska
Autor: John Green
Liczba stron: 268
Wydawnictwo: Znak




Miles nie narzeka na nadmiar przyjaciół. W zasadzie przyzwyczaił się już do tego, że żadnych przyjaciół nie posiada. Ma jednak pewną niecodzienną pasję – czytanie biografii i zapamiętywanie ostatnich słów znanych ludzi. Pewnego dnia postawia wziąć sprawy w swoje ręce i pokierować swym życiem tak, aby nabrało znaczenia. Namawia rodziców na przenosiny do szkoły z internatem w Culver Creek, gdzie uczęszczał również jego ojciec. Ma nadzieję odnaleźć tam Wielkie Być Może, a tymczasem znajduje coś, czego do tej pory mu brakowało – prawdziwych przyjaciół.
Jego współlokatorem zostaje buntowniczy Pułkownik, który wprowadza go w szkolny świat i wyjaśnia panujące w nim zasady. To za jego sprawą Miles poznaje Alaskę, dziewczynę, która jest jedną wielką zagadką oraz Japończyka Takumiego – najbardziej stabilną osobę w ich składzie.

Alaska niemal od razu staje się centrum świata Milesa. Chłopak zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia, jednak nie stara się na siłę narzucić jej swojej osoby. Chociaż chciałby czegoś więcej, skupia się na byciu jej przyjacielem. Wie, że Alaska ma chłopaka – Jake’a – który zdaje się być całym jej światem i jedyną osobą, która sprawia, że dziewczyna nie rozlatuje się na kawałki. Jej postać jest bardzo skomplikowana, pełna sprzeczności i zmiennych nastrojów, w jednej chwili zdolna przejść od euforycznej radości do bezkresnej rozpaczy. Dręczą ją demony przeszłości i widać wyraźnie, jak bardzo sobie z nimi nie radzi.

Pułkownik natomiast jest osobą, dla której najważniejsza jest przyjaźń i lojalność wobec tych, których można nazwać przyjaciółmi.

Miles uczy się od nich, jak to jest przynależeć do kogoś, jak to jest mieć przyjaciół i być przyjacielem. Przy okazji uczy się też innych rzeczy, których jego rodzice raczej by nie pochwalili.
Śmiejąc się z Alaską, Pułkownikiem i Takumim, pijąc z nimi potajemnie alkohol i ukradkiem wypalając papierosy, zdobywając pierwsze seksualne doświadczenia,  poznaje inną stronę życia – taką, w której ma się na kim oprzeć i ma dla kogo być oparciem.

Struktura książki jest dla czytelnika dosyć zagadkowa – mamy podział na dwie części: „Przed”, w czasie której narrator – sam główny bohater – odlicza dni do pewnego tajemniczego wydarzenia oraz „Po”. Byłam bardzo ciekawa, o co chodzi z tym odliczaniem i co takiego Miles ma na myśli, a gdy wreszcie dotarłam do końca pierwszej części, zostałam wbita w fotel. Nie spodziewałam się tego, więc naturalnie owo zdarzenie bardzo mnie poruszyło.

Styl Johna Greena szczególnie przypadł mi do gustu – to było moje pierwsze spotkanie z tym autorem (i mam nadzieję, że nie ostatnie). Miles-narrator wydaje się nieco wycofany w stosunku do rozgrywających się zdarzeń – zupełnie jakby opowiadał je z perspektywy czasu. Swoje emocje i perypetie opisuje często z dawką humoru – nie można się z nim nudzić, a wszystkie uczucia przechodzą na czytelnika i dotykają go, jakby cała sprawa dotyczyła jego znajomych, przyjaciół.

Znalazłam informację, że jest to książka młodzieżowa. Ja jednak tak bym jej nie nazwała. Owszem, opowiada historię młodych, dorastających ludzi i osoby mające lat naście na pewno znajdą w niej swoje miejsce. Dorosły czytelnik, oprócz młodocianych perypetii, dostrzeże również drugie dno – przypowieść o trudach dorastania oraz wciąż aktualne życiowe mądrości.
Zadziwić może to, że bohaterowie, chociaż są buntownikami, którzy szukają w świecie swego miejsca i chcą spróbować wszystkiego, co ów świat im może zaoferować, nie są buntownikami zwyczajnymi. Takie osoby często nie dbają o stopnie w szkole, uważają, że nauka jest im niepotrzebna. Natomiast zarówno Miles, jak i jego przyjaciele są bardzo inteligentni, nie zaniedbują nauki, chcą mieć dobre stopnie, chcą być kimś i starają się swoje marzenia spełnić. Alaska nawet pomaga swoim kolegom i koleżankom, udzielając zbiorowych korepetycji.

Ciężko jest pisać o tej książce, bo nie jest to książka zwyczajna, a poza tym wiele już zostało o niej powiedziane przez innych. Gdy zaczynałam swoją przygodę z tą lekturą, nie sądziłam, że na koniec postawię jej tak wysoką ocenę – chociaż spotykałam się z bardzo pozytywnymi opiniami na jej temat. Świat Milesa i Alaski wciągał mnie powoli, ale udało mu się wyzwolić we mnie emocje, udało mu się przekazać mi kierujące nim wartości. Poszczególne zdarzenia często mnie rozbawiały, Miles-narrator potrafi przekazywać je w taki sposób, że wydają się lekkie i sielskie – nawet jeśli opisuje akurat niebezpieczną przygodę.

Chciałabym kiedyś dowiedzieć się, jak dalej potoczyły się losy naszych bohaterów. Czy spełnili swoje marzenia? Czy ciągle są przyjaciółmi? Czy pamiętają…?

Tę książkę polecam każdemu. Temu, który dorasta i temu, który dorósł już dawno temu. Warto będzie kiedyś do niej wrócić i jeszcze raz poszukać Alaski.

Moja ocena: 10/10

 

poniedziałek, 18 listopada 2013

7# Recenzja: George R.R. Martin - Starcie królów


http://www.empik.com/starcie-krolow-martin-george-r-r,p1047661407,ksiazka-p?gclid=CK_xnYqU7roCFQsEwwodfnAA4w




Tytuł: Starcie królów
Tytuł oryginalny: A Clash of Kings
Autor: George R.R. Martin
Seria: Pieśń Lodu i Ognia
Część: II
Liczba stron: 1022
Wydawnictwo: ZYSK I S-KA







Druga zwrotka „Pieśni Lodu i Ognia” utrzymuje poziom pierwszej, a moim zdaniem nawet go przewyższa. „Starcie królów” pochłonęło mnie o wiele bardziej niż „Gra o Tron” – drugi sezon serialu mniej zapadł mi w pamięć, dodatkowo niektórych faktów w serialu zabrakło.

Co dostajemy na start w „Starciu królów”? Ano, dwóch dodatkowych bohaterów, z których perspektywy możemy obserwować i brać udział w pewnych zdarzeniach – Theona Greyjoya oraz Davosa zwanego Cebulowym Rycerzem. Żadna z tych postaci co prawda nie zdobyła mojej sympatii, a już zwłaszcza nie Theon, który wykazał się szczególną głupotą i zapatrzeniem w siebie, i tak jak w pierwszej części był całkiem miłym dodatkiem do Robba Starka, tak tutaj zdecydowanie punkty traci. Mogę się jedynie na niego wściekać, ale też mu współczuć, bo pewne jego cechy wzbudzają we mnie uczucie litości. Biedny zakładnik, który pragnie tylko miłości i podziwu, zwłaszcza ze strony ojca…Chce wyjść z cienia, znów być jednym z Żelaznych Ludzi, zdobywać władzę i tytuły, a przede wszystkim szacunek. Z tym pragnieniem jednak ginie gdzieś zupełnie jego rozsądek (a przy okazji i honor), co prowadzi go w pułapkę, właściwie zastawioną przez niego samego.

Davos. Nie wiem, co mogę powiedzieć o Davosie, oprócz tego, że bardzo szybko chciałam mieć za sobą fragmenty opisujące świat z jego perspektywy. Przyczyną jednak była moja stronniczość i to, że raczej nie pałam sympatią do Stannisa Baratheona i Cebulowy Rycerz w niczym tu nie zawinił. Jego też jest mi w pewnym sensie żal.

Jeśli już o Stannisie mowa, to może przejdę do fabuły. Życie toczy się dalej, umarł król, niech żyje król. Tylko pytanie: który król? 
Po śmierci Roberta Baratheona w Siedmiu Królestwach nastał chaos. Pojawiło się czterech nowych królów – którzy jak głosi tytuł powieści – rozpoczęli walkę o władzę. To znaczy: głównie o władzę, bo niektórym chodziło również o coś innego.

Numer Jeden. Joffrey Baratheon – prawowity król, ale czy na pewno? Władzę w jego imieniu sprawuje jego matka, Cersei, Królowa Regentka; jego wujek Tyrion oraz mała rada, która jak sama nazwa wskazuje ma mało do powiedzenia. Król jest brutalny, cieszy go widok krwi, a problemy reszty świata średnio go interesują, dopóki ma na kim sobie poużywać. Tyrion próbuje w miarę ogarnąć zamęt, który powstał i nie dopuścić, by jego siostrzeniec dalej robił głupoty (które mogą się okazać zgubne w skutkach dla ich rodu) i razem z Cersei wzajemnie się szpiegują.

Numer Dwa. Robb Stark, Król na północy. Robbowi w zasadzie nie chodzi o władzę nad wszystkimi Siedmioma Królestwami. Chce tylko pomścić ojca, odbić swe siostry z rąk wroga i odłączyć ziemie północy jako osobne królestwo. Małe wymagania w porównaniu z resztą.

Numer Trzy. Stannis Baratheon. Czerwona Kapłanka, Melisandre, szepcze mu do ucha, stając się jego głównym doradcą. Dodatkowo ma ona w kieszeni pewne nieczyste zagrywki, które z lubością wykorzystuje. Ludzie odczuwają przed nią lęk, ale jakie są jej cele w grze o tron?

Numer Cztery. Renly Baratheon. Ślub z lady Margaery Tyrell zapewnił mu wsparcie Wysogrodu. Maszeruje ze swoją armią powolutku na Królewską Przystań, pewny zwycięstwa. Bawi się, ucztuje, urządza turnieje. 

Numer Pięć. Daenerys Targaryen, Khaleesi gromadząca armię za morzem. Matka Smoków, która chce odzyskać tron Siedmiu Królestw, a tak naprawdę ma niewiele informacji o chaosie, jaki zapanował w jej ojczyźnie.

Do gry miesza się również trochę nieśmiało Numer Sześć. Balon Greyjoy, lord Żelaznych Wysp, który chce objąć panowanie nad północą. Za Murem natomiast powstanie organizuje Mance Rayder, samozwańczy Król za Murem, nie dając spokojnie spać Nocnej Straży.

W Królestwach szaleje burza i bratobójcza walka, żołnierze grabią, gwałcą i palą, nieważne po czyjej stronie staniesz – jeśli jesteś prostaczkiem, nie masz się gdzie ukryć. Jeśli jesteś lordem – tym bardziej nie znajdziesz schronienia. Zima nadchodzi.

Jak już wspomniałam, „Starcie królów” utrzymane jest w podobnym stylu i tonacji, co „Gra o tron”, jednak pochłonęło mnie bardziej niż pierwsza część serii. Bohaterowie, których znamy (i polubiliśmy) rozwijają się, są zmuszeni podejmować własne, nieraz ciężkie, wybory i grać w narzuconą przez stojących nad nimi grę, gdzie stawką często jest ich własne życie. Czytelnik również czytać spokojnie nie może, bo właściwie nie wiadomo, kto wygra, a kto przegra i czy jego ulubieńcy w następnej odsłonie nie skończą jako uczta dla kruków i wron. W tej części obserwujemy różnymi oczami, sławetne już i utrwalone w powiedzeniu, jaranie się floty Stannisa. Może to przez zmęczenie, a może z innego powodu, jednak akurat ten fragment moim zdaniem lepiej wypadł w serialu. Czytanie relacji z oblężenia Królewskiej Przystani oczami Davosa, Tyriona i Sansy było nieco nużące i może trochę za bardzo się ciągnęło. Jednak, tak jak mówię, może te odczucia spowodowane są mym zmęczeniem.
Apropos Sansy – w tej części jej postać bardzo się rozwija, zarówno cieleśnie (pierwsza miesiączka), jak przede wszystkim duchowo. Sansa musi stać się silną kobietą, aby przeżyć. Dorasta na naszych oczach i pozbywa się złudzeń na temat honorowego świata – zwłaszcza, jeśli chodzi o rycerzy. Odrzuca swe dziecinne mrzonki, uczy się kłamać – bo tylko ukrywając swe prawdziwe uczucia może przeżyć w gnieździe węży, jakim stała się dla niej Królewska Przystań. Jest też ostrożniejsza, bo nie wie, komu może zaufać. W tej części Sansa przestaje być głupią trzpiotką i czytanie „jej rozdziałów” było dla mnie prawdziwą przyjemnością. To jednak nie wystarczy, by zrzucić z piedestału Aryę, która wciąż jest moją ulubioną bohaterką. Fragmenty Daenerys były dla mnie tym razem nieco nurzące, Tyriona natomiast podziwiałam za spryt, rozsądek i tę jego dziwną szlachetność, którą tym razem widać nieco lepiej. Na sympatię zasługuje też duet Tyrion-Bronn, no i mój faworyt wśród dzikich – Shagga. Shaggi nie można nie polubić, bo inaczej Shagga utnie twoją męskość i da kozom na pożarcie. Ups, ale to chyba powinno być w pierwszej części.

Tak więc optymistycznie nastawiona do całej serii, płonąc do niej uczuciem bardziej niż flota Stannisa, zabieram się za trzecią część i mam nadzieję, że i ona mnie nie zawiedzie. A może czymś zaskoczy?


Moja ocena: 10/10