Margo Cook przeprowadza się wraz z rodzicami z Nowego Jorku
do małego miasteczka. Ich nowy dom posiada własny ogród, jednak leży bardzo
blisko lasu, w którym grasują wilki. To od tych zwierząt miejscowość otrzymała
swoją nazwę – Wolftown.
Nowe miejsce oznacza również nową szkołę – i to w połowie
semestru. Margo zdecydowanie nie jest zachwycona pomysłem rodziców, jednak nic
nie może na to poradzić. Gdy następnego dnia udaje się na lekcje, prosi o pomoc
jedną z uczennic. Tak się akurat szczęśliwie składa, że jej nowa znajoma to
Ivette, Francuzka, która na początku roku szkolnego zamieszkała w mieście.
Dziewczyny szybko się zaprzyjaźniają i zaczynają dzielić z sobą sekrety. Margo
próbuje podrywać jeden ze szkolnych przystojniaków, jednak jej zainteresowanie
wzbudza o wiele bardziej grupa metalowców, a szczególnie małomówny Max Stone,
obok którego siedzi na historii sztuki.
Oprócz zwyczajnych, nastoletnich problemów, Margo ma też
jeden, który ją przeraża – odkąd zamieszkała w Wolftown, dręczą ją koszmary o
wilku.
Zarys fabuły wydaje się niezbyt obiecujący – ot, kolejny
paranormal romance, w którym pewnie ukochany bohaterki okaże się wilkołakiem, a
ktoś będzie dybał na jej życie. Otóż nie. Nie dajcie się zwieść!
Nie ma tutaj żadnych wilkołaków – tylko nauka! Trochę
naciągana, ale jednak nauka. Bardzo dobrze to sobie autorka wszystko obmyśliła.
Dodatkowo Margo jest taką bohaterką, której po prostu nie sposób nie polubić.
To właśnie ona jest narratorką i przekazuje nam swoją historię z dużą dawką poczucia
humoru i ironii, tak charakterystycznych dla stylu Katarzyny Bereniki Miszczuk.
Po prostu uwielbiam ten styl! Gdyby to ktoś inny pisał tę historię, pewnie
wyszedłby z tego gniot. Ale pani Katarzyna tak to wykreowała, że przypomina to
nieco świetną parodię paranormali.
Należy też zwrócić uwagę, że gdy tworzyła tę historię, miała
15 lat. Widać w niej rozwijający się talent pisarski, zamiłowanie do biologii i
dużą wiedzę w tym zakresie. W życiu bym nie wpadła, że takie właśnie będzie
rozwiązanie wilczej zagadki.
Na początku można przypuszczać, że w powieści pojawi się
kolejna rzecz charakterystyczna dla paranormali – trójkąt miłosny. Margo jest
podrywana przez szkolnego amanta, ale gdy się orientuje, że chodziło mu tylko o
jedno, chłopina dostaje od niej po nosie. Oczywiście, jako popularny sportowiec
nie potrafi znieść takiego upokorzenia i postanawia się na Margo zemścić wraz z
grupą innych popularnych.
W książce pojawia się też jazda na motorach, ganianie nocą
po lesie, wymykanie się z pokoju, zabawa w szpiega i pewien popularny myśliwy,
który najchętniej strzelałby do wszystkiego, co się rusza.
Gdy Margo wreszcie odnajduje się z Maxem, dziewczyna robi
to, co wiele nastolatek (zwłaszcza w powieściach) – wzdycha i wychwala swojego
ukochanego pod niebiosa. Jednak Margo robi to z takim wdziękiem i humorem, że
czytelnik tylko uśmiecha się pod nosem i pozwala jej na to. Niech się
dziewczyna nacieszy miłością.
Czytanie „Wilka” było samą przyjemnością, chociaż w
ostatecznym rozwiązaniu co nieco mi zgrzytało (między innymi dość dziwaczne
dialogi między nastolatkami a „tymi złymi”, którzy zachowywali się trochę jak
złoczyńcy z kreskówek). W sumie to żałowałam, że nie wypożyczyłam sobie od razu
„Wilczycy”, bo poznałabym za jednym razem całość historii. Wcześniej czytałam
tylko jedną książkę pani Miszczuk „Ja, diablicę” której tytułu nie umiem
odmieniać, która wprawiła mnie w stan książkowego kaca – pierwszy raz od
dłuższego czasu. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że chętnie zapoznam się z
innymi książkami tej autorki. Biorę w ciemno.
Tak więc, jeśli lubicie humor, chcecie się pośmiać podczas
lektury, a przy okazji poznać ciekawą, oryginalną historię – wybierzcie
„Wilka”. Nie jest idealny, ale zdecydowanie pomaga się odprężyć.
Przychodzę dzisiaj do Was z nowym cyklem recenzenckim, w
którym mówić Wam będę o przeczytanych przeze mnie ostatnio seriach, które warto
polecić, które były świetne, dobre, zwyczajne lub po prostu słabe. Na pierwszy
ogień zamierzam wziąć serię Kiery Cass, która ostatnio cieszy nasze oko
pięknymi okładkami ze stron blogów i półek księgarni.
„The Selection” teoretycznie jest trylogią, ale autorka
chyba zmieniła zdanie co do ogólnej koncepcji tej historii, bo słyszałam, że w
przyszłym roku ma się pojawić część czwarta. Jak będzie, zobaczymy, ale ja już
teraz mogę powiedzieć, że zupełnie nie mam nic przeciwko temu :)
Przenosimy się w przyszłość. Świat przetrwał już III wojnę
światową i uszedł cało z IV. Stany Zjednoczone upadły, miały swoje przygody z
Chinami i dzięki pewnemu osobnikowi Gregory’emu Illei przekształciły się w nowe
państwo, które pan Illea skromnie nazwał swoim nazwiskiem i został jego królem,
zmieniając ustrój na monarchię, a społeczeństwo dzieląc na 8 kast.
Poziom życia maleje wraz z wzrostem numeru kasty, tak więc
Jedynkami jest rodzina królewska, a Ósemkami bezdomni i żebracy.
Żeby było sprawiedliwie i symbolicznie oraz ku zadowoleniu
ludzi, król wymyślił, że każda kolejna królowa powinna pochodzić z ludu. Tak
powstały Eliminacje.
Gdy książę Illei kończy 19 lat, każda dziewczyna w
odpowiednim wieku może złożyć aplikację, aby mieć szansę zostać jego żoną.
Spośród wszystkich losowane jest 35 dziewcząt, które następnie przybywają do
pałacu, aby książę mógł je poznać. Młode kobiety uczone są tego, co powinna
umieć księżniczka i przyszła królowa, wypełniają stawiane przed nimi zadania i
spędzają czas z księciem.
Następca tronu eliminuje te, z którymi nie znalazł wspólnego
języka lub które w jakiś sposób złamały regulamin, aż wreszcie pozostaje
finałowa szóstka – Elita – a następnie trójka, w której znajduje się przyszła
żona księcia i następna królowa Illei.
Z kolei młodzi mężczyźni przechodzą Pobór – są losowani do
służby w wojsku i, albo stają się strażnikami króla (co jest świetnym wyjściem,
bo numer ich kasty magicznie winduje do liczby 2), albo wysyłani za granicę na
front (co jest wyjściem nieco gorszym, gdyż zazwyczaj na tym froncie umierają).
W części pierwszej poznajemy naszą protagonistkę – Americę –
która jest Piątką. Numer pięć to kasta artystów, tak więc i nasza bohaterka
udziela się jako muzyk, podbijając tym dochody rodziny. I w zasadzie jest nawet
całkiem szczęśliwa – robi, to co lubi i ma chłopaka. O którym nikt nic nie wie.
Bo ów chłopak, przystojny Aspen, jest Szóstką, czyli stoi niżej w hierarchii
społecznej i świat niekoniecznie zaakceptuje ich związek.
Maxon, obecny następca tronu, jest właśnie w wieku
rozpłodowym osiąga odpowiedni wiek,
aby wybrać sobie księżniczkę. W związku z tym w całym kraju następuje szał
składania aplikacji przez młode dziewczęta, z których zostanie wybrana przyszła
królowa. America jest akurat w idealnym wieku, aby wziąć udział w Eliminacjach,
jednak ma gdzieś naszego księcia. Inni jednak (włącznie z jej własnym
chłopakiem) uważają, że to wielka szansa i nakłaniają dziewczynę do złożenia
aplikacji. Jak można się było spodziewać, America zostaje wybrana do grona 35 kandydatek,
które udadzą się do pałacu, aby zdobyć miłość księcia i nowe sukienki.
Pierwszy tom serii opowiada o początkowym etapie Eliminacji
i tym, jak America radziła sobie w pałacu. Aspen z nią zerwał, zanim wyjechała,
bo ośmieliła się fundnąć mu kolację, więc to nowe życie jest dla niej
swojego rodzaju ucieczką. Dziewczyna proponuje księciu Maxonowi bardzo
korzystny układ, dzięki któremu rodzi się między nimi przyjaźń.
Mamy też od czasu do czasu ataki buntowników – z Północy i z
Południa (coś nie ma zbyt wielu przyjaciół ten obecny król). Jedni są bardzo
agresywni i żądni krwi, drudzy natomiast wynoszą coś z pałacu od czasu do
czasu. Ja jednak przez całą powieść nie mogłam się zorientować, którzy są
którzy. I nie wiem, czy była to wina mojej biednej mózgownicy, tłumaczenia, czy
po prostu autorka też się nie mogła zdecydować.
Druga część serii rozpoczyna się mniej więcej wtedy, gdy w
pałacu zostaje tylko 6 dziewczyn, czyli właśnie tytułowa Elita. Jak można się
spodziewać nasza główna bohaterka jest wśród szczęśliwej szóstki. Co więcej – w
pałacu jest też jej były niedoszły, Aspen. I nie, nie trafił tam jako zabłąkany
kandydat na księżniczkę, a po prostu przeszedł Pobór i trafiła mu się służba w
pałacu. Szczęściarz. Aspen próbuje odnowić swój związek z Americą i jest
zazdrosny o księcia Maxona. Książę Maxon nie ukrywa, że chętnie widziałby
Americę u swego boku i nic nie wie o Aspenie. A America sama nie wie, czego
chce, bo tutaj ma Aspena, który jest dla niej symbolem bezpieczeństwa, a z
drugiej strony jest Maxon, który zachowuje się, jakby ją kochał, ale w sumie to
jej tego nie powiedział i śmie się spoufalać z innymi dziewczynami z Elity,
więc pewnie jej nie kocha.
Nasza protagonistka buja się niczym wahadełko od jednego
pana do drugiego. A tymczasem nasila się problem buntowników, robi się troszkę
niebezpiecznie i pojawia się pewna brutalna scena, którą czytałam z otwartą
buzią, bo nie spodziewałam się tego w tej książce.
W trzeciej części jesteśmy coraz bliżej końca Eliminacji. America
w zasadzie już wie, że to Maxona kocha, boi się jednak wyznać księciu swoje
uczucia, bo co, jeśli złamie jej serce i wybierze inną? No i jest jeszcze ten
nieszczęsny Aspen, który wciąż w jej życiu odgrywa ważną rolę. Dziewczyn jest
już mniej, stosunki między nimi bardzo się zmieniły, dopiero teraz czuć
prawdziwą rywalizację. Ojciec Maxona – pan król – nie cierpi naszej Americi i stara
się jej utrudniać życie. Wątek buntowników rozwija się jeszcze bardziej,
poznajemy motywy ich działania. Nasze pałacowe reality show pt. „Książę szuka
żony” powoli zbliża się do końca.
♥ RYWALKI– zdecydowanie najlepsza część serii. Dobry,
wciągający kawał lektury zapowiadający kolejną świetną antyutopię.
♥ ELITA – coś się niedobrego tutaj porobiło. Odkąd w pałacu
pojawił się jej były, nasza główna bohaterka zaczęła świrować i gdzieś zgubiła
zdrowy rozsądek. Raz chce być z księciem Maxonem, by chwilę później chcieć wrócić
do Aspena. Jej zachowanie potrafiło być strasznie irytujące, zwłaszcza kiedy
wątpiła w uczucia Maxona, który powtarzał jej, że chętnie ją poślubi, jeśli
tylko będzie wiedział, że ona też tego chce. To miotanie się Americi i tak nie
było aż tak wielkie, jak się spodziewałam po innych recenzjach. Chociaż czasami
miałam ochotę wywracać oczami i robić głupie miny. W zasadzie miałam wrażenie,
że Maxon jest tam jedyną rozsądną osobą. Chciał być z Americą, ale że ta
kręciła na niego nosem, to próbował poznać też inne dziewczyny – w końcu jakąś
księżniczkę wybrać musiał.
Nie chcę jednak źle oceniać naszej bohaterki, bo mam nawet
wytłumaczenie dla jej zachowania. Za dużo psychiatrii i psychologii na
studiach. Rozumiem ją. I troszkę mnie to martwi. Ale, ale… lekturze
towarzyszyły też inne emocje – zwłaszcza w związku z ową sceną, o której
wspomniałam wyżej iktórą czytałam z
otwartą buzią. To było strasznie, strasznie niespodziewane.
♥ JEDYNA – tę część umieściłabym w rankingu fajności
pomiędzy dwiema poprzednimi. Była zdecydowanie lepsza niż „Elita”, ale nie tak
świetna jak „Rywalki”. Podobało mi się to, co narodziło się pomiędzy
dziewczynami. Zakończenie – trochę bajkowe – ale mnie jak najbardziej odpowiadało.
Nie mam pojęcia, co takiego ma w sobie ta seria, ale
uwielbiam ją. Chciałam poczytać coś lekkiego, fajnego, przy czym będę się
dobrze bawiła i zniknęłam na tydzień w Illei. Przeczytałam w tym czasie
wszystkie trzy części powieści plus opowiadania „The Prince” i „The Guard”,
które w tym miesiącu zagoszczą w Polsce w tomiku zatytułowanym „Książę i
Gwardzista”.
Jestem świetnym dowodem na to, że książka wcale nie musi być
idealna, żeby uwieść czytelnika.
Kiera Cass, Rywalki (The Selection), tom 1, Wydawnictwo Jaguar, 336 stron
Kiera Cass, Elita (The Elite), tom 2, Wydawnictwo Jaguar, 328 stron
Kiera Cass, Jedyna (The One), tom 3, Wydawnictwo Jaguar, 329 stron
Parę dni temu zaczął się nam listopad i mam nadzieję, że będzie to piękny listopad (chociaż mnie przywitał za pomocą przeziębienia, co samo w sobie jest dziwne, bo ja raczej z reguły nie choruję).
Październik był dla mnie dobrym miesiącem pod względem czytelniczym - wszystko dzięki temu, że miałam prawie same wykłady i jedyne przygotowania, jakie musiała czynić w związku ze studiami dotyczyły mojej raczkującej jeszcze pracy licencjackiej.
Zostało mi już jednak tylko dwa tygodnie sielanki, bo od połowy listopada zaczynam praktyki, a to wiąże się ze wstawaniem o 5 rano, pracą i ostrym zakuwaniem na kolejny dzień. W tych ciężkich chwilach będą mi towarzyszyć moje małe pocieszacze, które znalazły się u mnie dzięki krakowskim targom.
Panie, Panowie! Przed Wami Pocieszacze :)
Co my tu mamy? (Od dołu)
Gdy dowiedziałam się, że wychodzi polska książka osadzona w Uniwersum Metro - której akcja w dodatku dzieje się w Krakowie - wiedziałam, że muszę mieć ją na swojej półce. Była jednym z moich targowych must have (z wykrzyknikami!) i oto jest :) Zapowiada się ciekawie
Winna! Dałam się porwać ogólnemu szaleństwu na Marę. Gdy ktoś powie o jakiejś książce, że jest dziwna lub tajemnicza - jestem pierwsza w kolejce do przeczytania. W dodatku ta oryginalna okładka - jej kolory czasem lubią się zmieniać. Nie mogę się już doczekać, kiedy zacznę czytać :)
Zakupiona na wyprzedaży u Marty, oficjalnie przekazana na Targach, tak więc do targowych zdobyczy zalicza się :) Jestem ogromną wielbicielką historii Tudorów (i w ogóle historii Anglii, jednak ten ród szczególnie sobie upodobałam) i czaiłam się na tę książkę, odkąd pojawiła się na rynku. [CZYTA SIĘ]
Mogłam się spodziewać, że trylogia Miry Grant porwie mnie w swe sidła. Blackout jest w zasadzie zakupem przypadkowym (wyjaśnienie niżej), ale za to jakim pięknym! Rozpływam się nad bielą tej okładki!
Czyli druga część słynnej zombiakowej trylogii. Z pożądniem w oczach porwałam ją z półki na targowym stanowisku wydawnictwa SQN, skąd uśmiechała się do mnie ponętnie (jak wszystkie inne książki, kusicielki jedne!). Podeszłam do kasy, a tam miły młody pan zaproponował mi bardzo fajny rabat, jeśli zdecyduję się razem z Deadline'm wziąć Blackout (widocznie Deadline wyglądał w moim ręku bardzo samotnie i pan się nad nim zlitował). Ja się oczywiście chętnie zgodziłam (jak widać) i tym sposobem mam u siebie już całą zombiakową trylogię :)
Drogi Panie Ze Stanowiska SQN - nie wiem, jak ma Pan na imię, ale bardzo Panu dziękuję za ten rabat! Uszczęśliwił Pan tym moją biedną duszyczkę :)
To też był targowy must have z wykrzyknikami. Po prostu nie mogłam przejść obojętnie obok pozycji opowiadającej o losach bohatera, dzięki któremu pokochałam trylogię Veronici Roth.
Niedługo pojawi się pierwsza część ekranizacji trzeciego tomu "Igrzysk Śmierci", a ja wciąż jestem dopiero po lekturze pierwszej części. "W pierścieniu ognia" zostawię sobie pewnie do poczytania na Boże Narodzenie, bo ta seria kojarzy mi się z moimi zeszłymi świętami.
Pojawiło się też nowe wydanie "Kosogłosa" i strasznie żałuję, że nie kupiłam tej ostatniej sztuki, którą miałam w rękach (bo skąd mogłam wiedzieć, że ludziska tak się rzuciły, że w sobotę wszystkie sztuki były już wyprzedane?). W sumie to nie mam pojęcia, czemu od razu nie zaopatrzyłam się w wydanie wszystkich trzech części w jednym tomie - sporo by mi to ułatwiło. Czasami nie myślę :P
I to by było na tyle, jeśli chodzi o Targowe Pocieszacze, które doprowadziły mój portfel do łez. Mam co prawda jeszcze Murakamiego na pół z przyjaciółką i kilka e-booków, ale o tym napisze innym razem.